Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —

— A może to już po mnie? — jęknął w trwodze.
Wszyscy jakby zmartwieli, ujrzawszy na progu strażników.
Antek nie mógł się poruszyć, a jeno latał oczyma po wywartych oknach i drzwiach. Szczęściem, co Hanka całkiem przytomnie zapraszała ich siedzieć, podsuwając ławę.
Grzecznie się przywitali, tak się zarazem przymawiając o kolację, że musiała im nasmażyć jajecznicy.
— Kajże tak późno? — zapytał wreszcie Antek.
— Po służbie! Dzieło u nas niemałe! — odrzekł starszy, wodząc oczami po zebranych w izbie.
— Pewnie za złodziejami? — dorzucił Antek śmielej, wynosząc flachę z komory.
— I za złodziejami, i za drugiem! Przepijcie do nas, gospodarzu!
Napił się z nimi. Przypięli się do jajecznicy, jaże łyżki dzwoniły.
Wszyscy siedzieli cichuśko, kiej te przytrwożone trusie.
Strażnicy wymietli miskę doczysta, przepili jeszcze gorzałką, i starszy, obcierając wąsy, rzekł uroczyście:
— Dawno was wypuścili z turmy, a?
— Niby to pan starszy nie wiedzą!
Rozdygotał się ździebko.
— A gdzież to Rocho? — spytał nagle starszy.
— Któren Rocho? — zrozumiał wmig i znacznie się uspokoił.
— Podobno u was żyje kakoj to Rocho?