— Mój Jezu, kiedy to dasz choćby jednego — pomyślał.
Wachnik Józef zwoził kamienie na fundamenty chałupy, Kłąb ze synami okopywał rowem swoją ziemię, a Grzela, wójtów brat, przy samym krzyzie nade drogą coś długo rozmierzał tyką.
— Miejsce jakby wybrane pod karczmę — zauważył Szymek.
Grzela, oznaczywszy kołkami wymierzony plac, przyszedł z pozdrowieniem.
— Ho, ho! robisz widzę za dziesięciu! — podziw miał w oczach.
— A bo mi to nie potrza? Cóż to mam? Jedne portki a te gołe pazury! — mruknął, nie odrywając rąk od roboty.
Grzela poradził mu to i owo i wrócił do swojego, a po nim zachodziły i drugie, kto z dobrem słowem, kto na pogwarę, a kto jeno wykurzyć papierosa i zębów naszczerzyć, ale Szymek odpowiadał coraz niecierpliwiej, że już wkońcu ostro krzyknął na Pryczka:
— Robiłbyś swoje i drugim nie przeszkadzał! Świątki se juchy robią!
I ostał sam, bo go już omijali.
Słońce podnosiło się coraz wyżej, wisiało już nad kościołem, niesło się niepowstrzymanie, zalewając świat ślepiącą jasnością i żarem, wiater się był kajś zadział, że już gorąc bez przeszkody ogarniał ziemię rozmigotaną przysłoną, w której zboża pławiły się, kieby w tym rozbełtanym, cichuśkim wrzątku.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.
— 197 —