Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.
— 201 —

— A bo to nie Dominikowe nasienie! — wykrzyknął ze śmiechem ktosik drugi, ale Grzela, któren go od samego początku pilnie obserwował, rzekł:
— Prawda, że haruje, kiej wół, ale trzaby mu ździebko ulżyć.
— Juści, sam nie uradzi, trzaby, wart tego! — przytwierdzali, jeno co nikto się nie pokwapił na pierwszego, wyczekując, jaże sam poprosi.
Ale Szymek nie prosił, ani mu to w głowie postało, więc też któregoś dnia srodze się zdumiał, dojrzawszy jakiś wóz, jadący ku niemu.
Jędrzych powoził i już zdala krzyczał wesoło:
— Pokaż, kaj mam podorywać! Dyć to ja!
Szymek dopiero po długiej chwili uwierzył oczom.
— Żeś się to ważył, no, spierą cię, chudziaku, obaczysz.
— A niechta! a jak me spierą, to już całkiem do ciebie przystanę.
— I sameś to umyślił mi pomagać?
— A sam! Dawno chciałem, jenom się bojał, pilnowali me i zrazu Jagusia też odradzała — rozpowiadał szeroko, bierąc się do roboty, że już razem orali cały dzień, a odjeżdżając, obiecał przyjechać jeszcze i nazajutrz.
I przyjechał równo ze słońcem, a Szymek zaraz obaczył jego poliki ździebko posinione, ale spytał się dopiero przed wieczorem.
— Silne piekło ci zrobili?
— I... ślepi, to im niełacno me zmacać, a sam przeciek pod pazury nie wlezę — powiadał jakoś markotnie.