Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.
— 204 —

Jeno Szymek się nie śmiał, bo, ułapiwszy Jędrzycha za szyję, całował go, a prawił dobrze już napiłym głosem:
— Słuchać me powinieneś, pomiarkuj jeno, kto do cię mówi.
— Dyć wiem, juści... jeno matula przykazali — jąkał płaczliwie.
— Co tam matula! mnie się posłuch należy, gospodarz jestem.
Muzykanty wyrżnęły chodzonego, podniósł się wrzask, rypnęły obcasy, zaskowyczały dyle, zaśpiewały piosneczki, zakręciły się pary, to i Szymek ułapił wpół Nastusię, kapotę rozpuścił, czapę zbakierował, da dana gruchnął, wysforował się na pierwszego i najgłośniej krzykał, najzapamiętalej bił w podłogę, najostrzej zawracał i toczył się bujnie, wesoło, rozgłośnie, kiej ten potok, nabrany zwiesnową mocą.
Ale kiej przetańcował raz i drugi, dał się kobietom wywieść z karczmy i już galancie przetrzeźwiony siedział z niemi pod chałupą, przylazła też Jagustynka i tak se wraz pogadywali, bo, chociaż późno było, i Szymek zbierał się do powrotu, ale było mu jakoś niesporo, ociągał się, zwłóczył, do Nastki się przygarniał i czegoś wzdychał, jaże matka rzekła:
— Ostań w stodole, kaj ta będziesz się tłukł po nocy.
— Kiedy pościele ma już tam, w budzie — tłumaczyła Nastusia.
— A to go puść pod swoją pierzynę, Nastuś — ozwała się Jagustynka.