— Głupiś! Hale, jakie mu to zberezieństwa we łbie! — odepchnęła go i zapłoniona uciekła, gdyż niedaleczko ukazał się pan Jacek, fajeczkę se kurzył, skrzypki ściskał pod pachą i, pochwaliwszy Boga, rozpytywał o różnoście. Szymek rad przechwalał się z tego, co to już dokonał, i znagła oniemiał i ślepie wybałuszył, bo pan Jacek skrzypki odłożył, kapotę ściepnął i zabrał się do przerabiania gliny.
Szymek jaże łopatę wypuścił i gębę rozdziawił.
— Czegóż się dziwujesz, hę?
— Jakże? to pan Jacek będą ze mną robili?
— A będę, pomogę ci przy chałupie, myślisz, że nie poradzę? Zobaczysz.
I robili już we dwóch, wprawdzie stary wielkiej mocy nie miał i chłopskiej robocie był niezwyczajny, ale miał takie przemyślne sposoby, że praca szła znacznie prędzej i składniej. Juści, co Szymek skwapliwie słuchał go we wszystkiem, mrucząc jeno kiej niekiej:
— Loboga, tego jeszcze nie bywało na świecie... Żeby dziedzic...
Pan Jacek jeno się prześmiechał i jął pogadywać o takich różnościach i takie cudeńka prawił o świecie, jaże Szymek dziw mu do nóg nie padł w podzięce a zdumieniu, jeno co nie miał śmiałości, ale wieczorem poleciał rozpowiedzieć o wszystkiem Nastusi.
— Mówili, co głupawy, a on ci, kiej ten ksiądz, najmądrzejszy! — zakończył.
— Drugi mądrze powieda i głupio robi! Juści, żeby miał dobry rozum, toby ci może pomagał, co? Albo pasałby Weronczyne krowy?
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —