Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

jakby nie miarkując, i odwracała się znużona i niechętna.
— Nie chcę, przynieś co nowego! — matyjasiła, odwracając oczy i nawet nie patrząc na boćka, któren się grajdał po izbie, kuł po wszystkich garnkach i na darmo przyczajał się pod drzwiami na Łapę, dopiero, kiej pewnego razu przyniósł jej żywą żołnę, rozchmurzyła się nieco.
— Jezu kochany, a to śliczności, kieby malowanie!
— A pilnuj się, by cię w nos nie dziobnęła, zła, kiej pies.
— Cie, nawet się nie rwie uciekać, oswojona czy co?
— Skrzydła ma i kulasy spętane, a ślepie zalałem jej smołą.
Bawili się ptakiem czas jakiś, ale żołna wciąż była nieruchoma i smutna, nie chciała jeść i zdechła, ku wielkiemu strapieniu całego domu.
I tak im schodziły dnie.
A na świecie cięgiem prażyło, zaś czem bliżej ku żniwom, tem jeszcze barzej wzmagała się spiekota, że już w dzień niesposób się było pokazać w polu, a noce też nie przynosiły ochłody, szły bowiem duszne i nagrzane, że nawet w sadach nie można było wyspać z gorąca, prosto klęska waliła się na wieś, trawy już tak wypaliło, że bydło głodne wracało z paśników i ryczało w oborach, ziemniaki więdły, zawiązały się kieby orzeszki i tak ostały, przypalone owsy ledwie odrosły od ziemi, jęczmiona pożółkły, zaś żyta schły