Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —

szyję i całując po gębule, jaże krowa zajęczała, pies jął naszczekiwać radośnie, kury się rozgdakały zestraszone, a Szymek gwizdał coraz głośniej.
— Widno z tego, co wam Pan Jezus błogosławi! — westchnęła Jagusia, jakby z cichym żalem, przyglądając się uważniej obojgu. Wydali się jej nie do poznania przemienieni, zwłaszcza Szymek najbarzej ją zastanawiał, dyć go znała, kiej niedojdę, któren trzech zliczyć nie poredził, w chałupie był popychadłem, i pomiatał nim, kto jeno chciał, zaś teraz jawił cię całkiem drugim, poczynał sobie przemyślnie, nosił się godnie i prawił, kieby mądrala.
— Któreż to wasze pole? — spytała po długich rozważaniach.
Nastusia jęła pokazywać, powiedając, gdzie będą co sieli.
— A skądże to weźmie nasienia?
— Szymek powiedział, co będzie, to musi być, na darmo słowa nie puści.
— Brat mój, a słucham, kieby zgoła o obcym.
— A taki poczciwy, taki zmyślny i taki robotny, że chyba drugiego takiego niema na świecie — wyznawała z gorącością Nastusia.
— Pewnie — powtórzyła smutnie — czyjeż te okopcowane role?
— Antka Boryny! Nie robią na nich, bo pono czekają działów po Macieju.
— Będzie tego z półwłóczek, no! Wiedzie się im niezgorzej.