Gromada czekała cierpliwie, a tylko jeden wójt latał, kiej oparzony, wyglądał na drogę i coraz głośniej przynaglał chłopów, zasypujących wyrwy i doły na placu przed kancelarją.
— Prędzej, chłopcy! Laboga, żeby jeno zdążyć, nim nadjedzie.
— A nie popuśćcie jeno ze strachu — ozwał się z kupy jakiś głos.
— Ruchajta się, ludzie! Ja tu po urzędzie, nie pora na przekpinki.
— Wójcie, a to jeno Boga się bójcie — zaśmiał się któryś z Rzepeckich.
— A któren jeszcze pysk wywrze, do kozy każę wsadzić — zakrzyczał srogo wójt i poleciał wyjrzeć ze smętarza, że to leżał na wzgórku, do którego szczytem była przywarta kancelarja.
Wielgachne, prawieczne drzewa wynosiły się nad nią, kościelna wieża szarzała skroś gałęzi, zaś czarne ramiona krzyżów wychylały się z poza kamiennego ogrodzenia na dachy i drogę wiodącą przez wieś.
Wójt, nie wypatrzywszy niczego, postawił przy ludziach jednego ze sołtysów, a sam wszedł do kancelarji, kaj cięgiem ktoś wchodził i wychodził, że to pisarz co trochę wywoływał któregoś z gospodarzy, zcicha przypominając zaległe podatki, niezapłaconą składkę na sąd, albo jeszcze i coś lepszego. Juści, co ta nikomu nie szły w smak takie wypominki, ale słuchali wzdychający, bo cóż było robić teraz, na ciężkim przednówku? Mogli to płacić, kiej niejednemu już i na sól nie starczyło, to mu się jeno w pas kłaniali, jaki
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —