Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.
— 236 —

i tak się taił ze swojemi zamysłami, że do końca nie było wiadomo, za kim trzyma.
Ale większość już się skłaniała głosować przeciw szkole, rozsypali się po placu i, nie bacząc na przypołudniowy skwar, poredzali coraz gwarniej i hardziej, gdy pisarz zawołał przez okno:
— A pójdźno tu który!
Nikt się jednak nie poruszył, jakby nie dosłyszeli.
— Niechno który skoczy do dworu po ryby, mieli rano jeszcze przysłać, a jakoś nie przysyłają! Tylko prędzej! — grzmiał rozkazująco.
— Nie przyszlim tu na posługi — ozwał się jakiś hardy głos.
— Niech sam leci, żal mu przetrząsnąć kałduna — zaśmiał się któryś, że to pisarz miał brzucho, kiej bęben.
Pisarz jeno zaklął, a po chwili wyszedł wójt od podwórza, przebrał się za karczmę i pognał tyłami wsi ku dworowi.
— Dzieci pani pisarzowej przewinął i obtarł, to się ździebko przewietrzy.
— Juści, pani pisarzowa nie lubi takich fetorów na pokojach.
— Pokrótce to i porcenele wynosić mu każą — przekpiwali.
— Hale, że to dziedzica jeszcze nie widać — dziwował się któryś, ale na to rzekł kowal z chytrym prześmiechem:
— Niegłupi się pokazywać!
Spojrzeli na niego pytająco.