Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —

— Juści, kto mu każe zadzierać z naczelnikiem, a przecież za szkołą głosować nie będzie, małoby to musiał płacić na nią! Mądrala!
— Ale ty, Michał, z nami trzymasz, co? — przytarł go natarczywie Mateusz.
Kowal kręcił się, kiej przydeptana glista i, odmruknąwszy cosik, jął się przeciskać do młynarza, któren przystąpił do chłopów i mówił do starego Płoszki głośno, by i drugie słyszały:
— A ja wam radzę, głosujcie, jak chcą urzędy. Szkoła potrzebna i, żeby była najgorsza, to będzie lepsza od żadnej. A o jakiej zamyślacie, nie dadzą. Trudno, głową muru nie przebodzie. Nie zechcecie uchwalić, to i bez waszego przyzwoleństwa postawią.
— Jak nie damy pieniędzy, to za cóż postawią? — ozwał się któryś z kupy.
— Głupiś! Sami wezmą, a nie dasz z dobrej woli, to ci ostatnią krowę sprzedadzą, i jeszcze do kozy pójdziesz za opór! Rozumiesz! To nie z dziedzicem sprawa — zwrócił się do Lipczaków — z naczelnikiem niema żartów. Mówię wam, róbcie, co każą, i dziękujcie Bogu, że nie jest gorzej.
Przytwierdzali mu tak samo myślące, zaś stary Płoszka po długim rozważaniu wyrzekł niespodzianie:
— Prawdę mówicie, a Rocho naród zbałamucił i do zguby popycha.
A na to wystąpił jakiś gospodarz z Przyłęka i powiedział głośno:
— Bo Rocho z panami trzyma i latego podjudza przeciw urzędom!