Gromada jęła się ściągać pod dom i zwierać coraz gęściej, cierpliwie spozierając na pustą jeszcze drogę.
Rychtyk i słońce przetoczyło się ździebko na bok, za kalenicę, że z pod okapu wysuwał się coraz większy cień, w którym ustawili stół, nakryty zielono, z krzyżem w pośrodku. Rudy, pucołowaty pomocnik wynosił papiery na stół i cięgiem cosik w nosie majstrował.
Pisarz jął się nagwałt przebierać w świąteczny ubier, a w całym domu znowu podniesły się wrzaski pisarzowej, brzęk talerzów, rumor przesuwanych sprzętów i bieganina, zaś w jakieś Zdrowaś zjawił się i wójt. Stanął w progu, czerwony, jak burak, i spocony, ledwie zipiący, ale już w łańcuchu i, powlókłszy ślepiami po gromadzie, zakrzyczał srogo:
— Cicho tam, ludzie, dyć to nie karczma!
— Pietrze, a chodźcie ino, cosik wama rzeknę! — zawołał do niego Kłąb.
— Hale, niema tu żadnego Pietra, a jeno urzędnik! — odburknął wyniośle.
Wzięli na ozory to powiedzenie, jaże się kałduny zatrzęsły z uciechy, gdy naraz wójt zakrzyczał uroczyście:
— Rozstąpta się, ludzie! Naczelnik!
Jakoż powóz ukazał się na drodze i, podskakując na wybojach, zakręcił przed kancelarję.
Naczelnik podniósł rękę do czoła, chłopi pozdejmowali kapelusze, zaległo milczenie, wójt z pisarzem przypadli wysadzać go z powozu, a strażnicy stanęli przy drzwiach, wyprostowani, kieby kije.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.
— 241 —