— Jaki to zuchwały, uciekł z kozy i jeszcze ogon zadarł na pana wójta!
Dogadywali, przekpiwając się ze stójki, któren ganiał za ciołkiem i dopiero przy pomocy sołtysów napędził go w podwórze. A jeszcze nie odzipnęli, kiej wójt przykazał wziąć się do wymiatania aresztu i sam doglądał, pilił i niemało pomagał, bojając się, bych się czasem nie zachciało tam zajrzeć naczelnikowi.
— Wójcie, a trza wykadzić, bych nie zwąchał, co to był za aresztant.
— Nie bójcie się, po gorzałce docna straci wiater.
Rzucał kto niekto jakie słowo kolące, jaże wójt błyskał ślepiami a zęby zacinał, ale wkońcu zbrzydły im nawet przekpinki, a tak dokuczyło czekanie na słońcu i głód, że całą hurmą ruszyli pod drzewa, nie bacząc na wójtowe zakazy, któremu jeno Grzela powiedział:
— Hale, naród to pewnie pies, nie przyjdzie ci do nogi, choćbyś krzyczał do wieczora! — i rad, iż zeszli ze strażnikowych oczów, jął znowu kręcić się wśród ludzi, przypominając każdemu zosobna, jak ma głosować.
— Jeno się nie bójta! — dodawał — prawo za nami! Co uchwalimy, będzie, a czego nie chce gromada, nikto ją do tego nie przymusi.
Ale nie zdążyli się jeszcze ludzie porozkładać w cieniach, ni przegryźć co niebądź, gdy sołtysi jęli nawoływać, a wójt przyleciał z krzykiem:
— Naczelnik wychodzi! Chodźta prędzej! zaczynamy!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.
— 243 —