Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.
— 248 —

— Co nam taka szkoła, moje uczyły się bez trzy roki, a też ni be, ni me.
— Ciszej, ludzie, ciszej!
— Rozbrykały się barany, a wilk jeno patrzeć jak skoczy na stado.
— Pyskacze juchy, nową biedę wypyskują la wszystkich.
Pokrzykiwali jeden przez drugiego, że uczynił się srogi gwar, każden bowiem dowodził swojego i przepierał drugich, rozgrzewali się coraz barzej, rozbili się na kupy, i wszędy zawrzały spory a kłótnie, zwłaszcza Grzelowe stronniki pyskowały najgłośniej i najzawzięciej, powstając przeciw szkole. Napróżno wójt, młynarz i gospodarze z drugich wsi przekładali, prosili, a nawet i strachali Bóg wie czem, większość srożyła się coraz zuchwalej, wygadując, co jeno komu ślina przyniesła.
Zaś naczelnik siedział, jakby nie słysząc niczego, szeptał cosik z pisarzem, dając się im wygadać dowoli, a kiej mu się widziało, co mają już dosyć płonego szczekania, kazał zadzwonić wójtowi.
— Cicho tam! cicho! słuchać! — spokoili sołtysi.
A nim się docna przyciszyło, rozległ się jego głos rozkazujący:
— Szkoła być musi, rozumiecie! Słuchać i robić, co wam każą!
Srogo przemówił, jeno co się nie ulękli, a Kłąb chlasnął naodlew:
— Nie przykazujem nikomu chodzić na łbie, to niechże i nama pozwolą się ruchać, jak komu wyrosły kulasy.