Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
— 250 —

mają być po polsku! Tak przykazał sam Cysarz, to jego słuchać będziem! — wrzeszczał Antek.
— Ty kto takoj? — spytał naczelnik, wpierając w niego oczy.
Zadrżał, ale rzekł śmiało, wskazując papiery, leżące na stole:
— Tam stoi napisane. Nie sroka me zgubiła — dodał zuchwale.
Naczelnik pogadał cosik z pisarzem, a ten pokrótce ogłosił: jako Antoni Boryna, pozostający pod śledztwem karnem, nie ma prawa brać udziału w zebraniu gminnem.
Antek poczerwieniał z gniewu, lecz, nim się zebrał na słowo, naczelnik wrzasnął:
— Poszoł won! — i wskazał go oczami strażnikom.
— Nie uchwalajta, chłopcy! prawo za nami! nie bójta się niczego! — krzyknął zuchwale Antek.
I odszedł wolno ku wsi, spozierając na strażników, kiej wilk na kondle, że ostawali coraz dalej.
Ale w gromadzie zagotowało się znagła, kieby w tym kotle, wszyscy naraz zaczęli prawić, krzyczeć i sprzeczać się zajadle, że już nie dosłyszał nikogo, a jeno pojedyńcze słowa klątw, pogróz i przekpiwań latały nad głowami, kiej kamienie. Jakby ich zły opętał, tak się wydzierali zapalczywie, a nikto nie poredził wyrozumieć, skąd to przyszło i laczego?
Spierali się o szkołę, o Antka, o wczorajszy deszcz, kto zeszłoroczne szkody przypominał sąsiadowi, kto folgę jeno dawał wątrobie, kto zaś la samego sprzeciwu się kłyźnił, że powstał taki męt, taki wrzask i zamiesza-