Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.
— 253 —

Kłaniali mu się pokornie, ani spojrzał na kogo, ni kiwnął głową, a pogadawszy jeszcze ze strażnikami, skręcił na boczną drogę ku modliskiemu dworowi.
Patrzyli za nim czas jakiś w milczeniu, aż któryś z Grzelowych rzekł:
— Jagniątko, do rany go przyłóż, a nie spodziejesz się, jak udrze cię kłami, gorzej wilka, i weźmie pod kopyta.
— A czemżeby to głupich trzymali, jak nie pogrozą?
Grzela jeno westchnął, spojrzał po gromadzie i szepnął cicho:
— Przegralim dzisia, trudno, naród jeszcze nie wezwyczajony do oporu.
— Boja się bele czego, to i niełatwo się wezwyczai.
— Moiściewy, a jaki to człowiek, nawet prawo ma se za nic.
— Juści, przeciek prawo pisali la nas, a nie la siebie.
Jakiś chłop z Przyłęka podszedł, skarżąc się przed Grzelą:
— Chciałem z wami, ale jak me prześwidrował ślepiami, tom języka zapomniał, i pisarz zapisał, jak mu się spodobało.
— Tyla było oszukaństwa, że możnaby zaskarżyć uchwałę.
— Chodźta do karczmy. Niechta siarczyste zatłuką — zaklął Mateusz i, odwróciwszy się do gromady, zakrzyczał: — wiecie, ludzie, czego wama naczelnik