Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.
— 260 —

i klatka z kurczętami, zaś w dodatku droga była piaszczysta i srogi upał, to, chociaż się wydzierał ze sił do ostatka i szarpał, a co trochę musiał odpoczywać.
— Nuchim, ty się spóźnisz na szabes! — upominał się płaczliwie. — Nuchim, ty pchaj, ty jesteś mocny, jak kuń! — mamrotał zachętliwie. — Nuchim, nu, raz... dwa... trzy... — i rzucał się na taczkę z krzykiem rozpaczy, pchał ją kilkanaście kroków i znowu stawał.
Antek skinął mu głową i przeszedł, ale Żyd zawołał błagalnie:
— Pomóżcie, panie gospodarzu, dobrze zapłacę, już nie mogę, już całkiem nie mogę — opadł na taczki, blady, kiej trup i ledwie dyszący.
Antek zawrócił bez słowa, zwalił na taczki kapotę i buty, ujął je krzepko i pchał tak wartko, jaże koło zapiszczało i kurz się podniósł. Żyd dreptał pobok, łapiąc powietrze zadyszaną piersią, i gadał zachętliwie:
— Tylko do lasu, tam dobra droga, już niedaleko, dam wam całą dziesiątkę.
— Wsadź se ją w nos! Głupi, stoję to o twoją dziesiątkę! No, jakto te Żydy myślą, że wszystko na świecie jeno za pieniądze.
— Nie gniewajcie się, to ja dam śliczne kuraski la dzieci, nie? to może nici, igły, jakie wstążki? Nie! Może być bułki, karmelki, obarzanki albo jeszcze co? Ja mam wszystko. A może pan gospodarz kupi paczkę tytuniu? A może dać kieliszek fajnej gorzałki? Ja mam dla siebie, ale po znajomości. Na moje sumienie, tylko po znajomości!