Zakasłał się, jaże mu ślepie nawierzch wylazły, a kiej Antek zwolnił nieco kroku, chycił się taczek i wlókł się, poglądając nań łzawie.
— Będzie dobry urodzaj, żyto już spadło — zaczął z innej beczki.
— A jak nie urodzi, też mniej płacą. Zawdy na stratę gospodarzom.
— Piękny czas dał Pan Bóg, ziarno już suche — kruszył kłosy i pojadał.
— Juści, tak se folguje Pan Jezus, co już jęczmiona przepadły.
Pogadywali zwolna o tem i owem, aż zeszło na zebranie, o którem Żyd wiedział, bo rzekł, rozglądając się trwożliwie dokoła:
— Wiecie, jeszcze zimą naczelnik zrobił kontrakt z jednym majstrem na postawienie szkoły w Lipcach. Mój zięć im faktorował.
— Jeszcze zimą? Przed uchwałą? Co wy też powiadacie?
— Może się miał pytać o pozwolenie? Czy to on nie dziedzic na swój powiat?
Antek jął rozpytywać, gdyż Żyd wiedział różne ciekawe rzeczy i rad odpowiadał, zaś wkońcu rzekł pobłażliwie:
— Tak musi być. Gospodarz żyje z tej ziemie, kupiec z handlu, dziedzic z folwarku, ksiądz z parafji, a urzędnik ze wszystkich. Tak musi być i tak jest dobrze, bo każdy potrzebuje trochę żyć. Czy nieprawda?
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —