Antka tak rozebrał chłód i głęboki spokój lasu, że, przysiadłszy kajś pod drzewem, zadrzemał się niechcący. Przebudził go dopiero koński tupot i parskanie, a dojrzawszy dziedzica, jadącego konno, podszedł do niego.
Przywitali się zwyczajnie, po sąsiedzku.
— Ależ to piecze, co? — zagadał dziedzic, głaszcząc niespokojną klacz.
— A dopieka, za jaki tydzień trza będzie wychodzić z kosą.
— Na Modlickiem kładą już żyto, aż miło.
— Tam piachy, ale latoś wszędy żniwa rychlejsze.
Dziedzic zapytał go o zebranie w kancelarji, a usłyszawszy wszystko, jak się odbywało, jaże oczy szeroko otworzył ze zdumienia.
— I wyście się tak głośno, otwarcie o polską szkołę upominali?
— Rzekłem, przeciek nie robię z gęby cholewy.
— A żeście się to ważyli z tem wystąpić przy naczelniku, no, no!
— W ustawie stoi o tem, jak wół, to prawo miałem.
— Ale skąd wam przyszło do głowy upominać się o polską szkołę?
— Skąd! Przecieśma Polaki, a nie Niemcy, czy to jakie drugie.
— Któż to was tak namówił? — pytał ciszej, pochylając się ku niemu.
— Dzieci też i bez nauczyciela przychodzą do rozumu — odrzekł wykrętnie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.
— 263 —