Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.
— 269 —

Jasio jakby nie zrozumiał, gdyż dojrzawszy stado gołębi, lecące nisko nad zbożami, śmignął za niemi kamieniem i zawołał wesoło:
— Zaraz poznać po wypasionych brzuchach, że to proboszczowskie...
— Cicho, Jasiu, jeszcze kto usłyszy! — skarciła go łagodnie, rozmarzając się myśleniem, jak to on zostanie kiedyś proboszczem, a ona usiędzie przy nim na stare lata, dożywać dni swoich w spokoju i szczęśliwości.
— A kiedyż to Felek przyjedzie na wakacje?
— To mama nie wie, że go aresztowali?
— Święci Pańscy! Aresztowany! i cóż to zbroił? A zawsze mówiłam, a przepowiadałam, że źle skończy! Taki łajdus, w sam raz było mu iść na jakiego pisarka, ale młynarzom zachciało się zrobić z niego doktora! A tak się nim pysznili, tak nosy zadzierali, a teraz synek w kryminale, mają pociechę! — aż się trzęsła z jakiejś mściwej radości.
— Ależ to zupełnie co innego, siedzi w cytadeli.
— W cytadeli, a to musi być coś politycznego? — zniżyła głos.
Jasio nie umiał odpowiedzieć, czy też nie chciał, zaś ona szepnęła trwożnie:
— Moja kruszyno, tylko ty nie mieszaj się do niczego.
— U nas nawet mówić nie wolno o takich rzeczach, zarazby wypędzili.
— A widzisz! Wypędziliby cię, i nie zostałbyś księdzem! Adybym umarła ze wstydu i zgryzoty! Boże mój, zmiłuj się nad nami!