Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.
— 270 —

— Niech się mama o mnie nie boi.
— Przecież rozumiesz, jak harujemy i zabiegamy, aby chociaż wam było trochę lepiej. Sam wiesz, jak ciężko, tyle nas w domu, a przychody coraz mniejsze, i żeby nie te trochę ziemi, tobyśmy przy naszym proboszczu musieli nieraz głodem przymierać. Wiesz, proboszcz się teraz sam godzi z chłopami o śluby i pogrzeby, sam, słyszane to rzeczy! powiada, że ojciec z ludzi zdzierał! Jaki mi dobrodziej z cudzej kieszeni.
— A bo naprawdę zdzierał! — wykrztusił nieśmiało.
— Co ty! Na ojca będziesz powstawał? na rodzonego ojca! A jeśli zdzierał, to dla kogo? Przecież nie dla siebie, a tylko dla was, dla ciebie, na twoją naukę — zaskarżyła się boleśnie.
Jasio zaczął ją przepraszać, ale mu przerwało jakieś jazgotliwe dzwonienie, płynące gdzieś od stawu.
— Słyszy mama? pewnie ksiądz idzie do chorego z Panem Jezusem.
— Prędzej to dzwonią na pszczoły, żeby nie uciekły, musiały się wyroić na plebanji. Proboszcz więcej teraz pilnuje swojego byka i pasieki, niźli kościoła.
Dochodzili właśnie smętarza, gdy naraz sypnął się na nich brzękliwy szum, że Jasio ledwie zdążył krzyknąć na furmana:
— Pszczoły! trzymajcie konie, bo się spłoszą.
Jakoż nad placem kościelnym huczał ogromny rój, niósł się górą, kieby rozbrzęczana chmura, kołował, upatrując sposobnego miejsca, to zniżał się, prze-