pływając między drzewami, a za nim leciał ksiądz w portkach jeno i koszuli, bez kapelusza, zaziajany i nieustannie machający kropidłem, zaś Jambroż, skradając się bokami, w cieniach, przydzwaniał zajadle i wrzeszczał; obiegli plac parę razy, nie zwalniając ani na chwilę, gdyż pszczoły opadały coraz niżej, jakby zamierzając opaść na który z domów, że już dzieci pierzchały z pod ścian, ale naraz poderwały się ździebko i szły prosto na Jasiową brykę. Wrzasnęła organiścina i, zadarłszy kieckę na głowę, przycupła kajś w rowie, konie zaczęły się rwać, aż furman skoczył zakryć im ślepie, gęsi się rozleciały, a jeno Jasio stał spokojnie z zadartą głową, rój zakręcił znagła tuż nad nim i poszedł prosto na dzwonnicę.
— Wody! — ryknął proboszcz, puszczając się w cwał za niemi, dopadł zbliska i tak je skropił, że, nie mogąc już ruchać przemiękłymi skrzydłami, zaczęły się osadzać w dzwonnicznym oknie.
— Jambroż! drabina, sitko, a prędzej, bo uciekną! Ruszaj się, kulasie! Jak się masz, Jasiu, zrób no ognia w trybularzu, trzeba je podkurzyć, to się uspokoją! — wrzeszczał zgorączkowany, nie przestając skrapiać opadającego roju, a nie upłynęło i Zdrowaś, drabina stała pod dzwonnicą, Jambroż przydzwaniał, Jasio dymił z trybularza, niby z komina, zaś ksiądz piął się wgórę i, dosięgnąwszy pszczół, gmerał między niemi, wyszukując matki.
— Jest! Chwała Bogu, już nie uciekną! Podkurz, Jasiu, od spodu, bo się rozłażą! — rozkazywał, zgarniając gołemi rękami pszczoły; nic się bowiem nie
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.
— 271 —