Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/285

Ta strona została uwierzytelniona.
— 283 —

rzałe kłosy, dzwoniła spieczona ziemia, dzwoniły sady przygięte pod ciężarem owoców, dzwoniły bory dalekie, i te wędrujące chmury i ta przenajświętsza hostja słońca, wyniesiona nad światem, a wszystko śpiewało wraz z jej duszą jeden niebosiężny hymn dziękczynienia i radości:
— Święty! Święty! Święty!
Hej, jaki to świat śliczny, kiej się nań patrzą rozmiłowane oczy!
A jaki to człowiek mocen w onej świętej godzinie! Z Bogiemby się zmagał, śmierciby się nie dał, nawet doliby się przeciwił. Życie mu jednem weselem, a bratem choćby i ten stwór najmarniejszy! Przed każdym dniemby klękał w podzięce, każdej nocyby błogosławił i na każdem miejscu wszystek by się rozdawał między bliźnie, a bogaczem ostaje, a cięgiem mu jeszcze przybywa mocy, kochania i dni barzej cudnych.
Światami dusza się jego nosi, górnie we gwiazdy patrzy zbliska, nieba zuchwale sięga, o wiecznej śni szczęśliwości, bo się jej widzi, że niema już kresu ni zapory la jej mocy i kochania.
Tak się to i Jagusi widziało w tę porę miłowania.
Dnie szły zwyczajne, dnie znojnych przygotowań do żniw, a ona uwijała się przy robotach, rozśpiewana, niby skowronek, niestrudzenie radosna i weselnie rozkwitła, kieby ta róża w jej ogródku, kieby te malwy, smukła i, kieby ten kwiat na Bożym zagonie, najśliczniejsza i tak ciągnąca oczy, tak wabiąca jarzącemi ślepiami, tak cięgiem roześmiana, że nawet starzy chodzili za nią oczami, zaś parobcy zaczęli się znowu