Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.
— 284 —

kole niej kręcić i wzdychający wystawać pod jej chałupą, ale odprawiała każdego.
— Żebyś nawet wrosnął w ziemię, to i tak niczego nie wystoisz — szydziła.
— Z kużdego się już prześmiewa! A harna, kieby dziedziczka! — skarżyli się przy Mateuszu, który jeno westchnął żałośnie, gdyż nawet on tyla jeno wskórał, co mógł niekaj o zmierzchu pogadywać z Dominikową, a patrzeć za Jagusią, zwijającą się po izbie, i słuchać jej prześpiewek. Patrzał też i nasłuchiwał tak gorąco, że odchodził coraz chmurniejszy i coraz częściej zaglądał do karczmy, a potem w chałupie wyprawiał różne brewerie. Juści, co już najbarzej dostawało się Teresce, że już chodziła ledwie żywa ze zgryzoty, to też, spotkawszy kiedyś Jagusię, odwróciła się od niej plecami i splunęła.
Ale Jagusia, zapatrzona kajś przed się, przeszła, nawet jej nie widząc.
Tereska rozgniewana zwróciła się do dzieuch, pierących nad stawem.
— Widziałyście, jak się to pawi! A to przejdzie i ani już spojrzy na kogo.
— A wystrojona, jakby na odpust.
— Jakże, do samego połednia przesiaduje przy czesaniu.
— I cięgiem se kupuje wstęgi a stroiki — dogadywały zawistnie, bo znów od jakiegoś czasu, niech się jeno pokazała na wsi, chodziły za nią babie spojrzenia ostre, kiej pazury, i jadowite, kieby żmije. Brały ją też na ozory przy leda sposobności, a nicowały, że