Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —

senne, urywane szmery stworzeń, jakby stłumione westchnienia, jakby wołania, idące kajś z pod ziemi, jakby chichoty strwożone, lały się w nią dziwną muzyką i przejmowały warem, dygotem, zapierały dech i prężyły w takich ciągotkach, że staczała się na chłodne, oroszone trawy, padając ciężko, jak owoc dostały... i leżała bezwładnie, wezbrana jakąś świętą, rodną mocą, niby te pola dojrzewające, niby te gałęzie, owocem ciężarne, niby ten łan źrałej pszenicy, gotów się dać sierpom, ptakom czy wichrom, bo już na każdą dolę zarówno tęsknie czekający.
Takie to miała Jagusia te krótkie, nagrzane, jasne noce i takie to te skwarne, rozprażone dnie lipcowe, że mijały, kieby sen słodki, cięgiem pragniony.
Chodziła też, jak we śnie, ledwie już miarkując, kiedy był dzień, a kiedy noc.
Dominikowa czuła, że się z nią wyrabia cosik dziwnego, ale nie mogła wyrozumieć, więc tylko się radowała jej niespodzianej i żarliwej pobożności.
— Powiem ci, Jaguś, że kto z Bogiem, z tym Bóg! — powtarzała z dobrością.
Jagusia jeno się uśmiechała, pełna cichej, pokornej szczęśliwości a czekania.
I któregoś dnia całkiem niechcący natknęła się na Jasia, siedział pod kopcem granicznym z książką w ręku, nie mogła się już cofnąć i stanęła przed nim, okryta rumieńcem i mocno zesromana.
— Cóż wy tu robicie?
Jąkała się strwożona, czy aby się czego nie domyśla.