Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.
— 289 —

w spojrzeniu, najgłębszą i najsłodszą i najdufniejszą, żarliwy krzyk serca, rwący się w czas podniesienia. Dusza się w niej trzepotała, kiej te skry słońca nad polami, kiej ptak rozśpiewany wysoko nad ziemią.
Cofnął się jakoś dziwnie niespokojnie, przetarł oczy i wstał.
— Muszę już iść do domu! — skinął głową na pożegnanie i poszedł szeroką miedzą ku wsi, czytając kiej niekiej książkę, to błądząc oczami, ale w jakiś czas obejrzał się i przystanął.
Jagusia szła za nim o parę kroków.
— Bo i mnie tędy najbliżej — tłumaczyła się jakoś spłoszona.
— To pójdźmy razem — mruknął, niebardzo rad z towarzystwa, wlepił oczy w książkę i, zwolna idąc, czytał se półgłosem.
— O czem to napisane? — spytała lękliwie, zazierając w karty.
— Jak chcecie, to wam trochę poczytam.
Że akuratnie niedaleczko miedzy stało rozłożyste drzewo, to przysiadł w cieniu i zaczął czytać, Jagusia kucnęła naprzeciw i, wsparłszy brodę na pięści, zasłuchała się całą duszą, nie spuszczając z niego oczów.
— Jakże się wam podoba? — rzucił po chwili, unosząc głowę.
Sczerwieniła się i, uciekając z oczami, bąknęła wstydliwie:
— Bo ja wiem... To nie o królach historja, co?
Jeno się skrzywił i wziął znowu czytać, ale już wolno, wyraźnie i słowo po słowie: o polach i zbożach