Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.
— 294 —

Płoszkowa wtoczyła swój spaśny kałdun w opłotki i dalejże rozpowiadać, jakto ją zaraz cosik tknęło, kiej dojrzała bryki, jakto...
— Cichojta! Ano Grzela z wójtem lecą na plebanję.
Poniesły oczy na drugą stronę stawu, przeprowadzając idących.
— Cie, to i Grzelę wołają.
Ale nie zgadły, bo Grzela puścił brata naprzód, a sam obejrzał bryki, stojące przed plebanją, wypytał furmanów, przyjrzał się żandarmom, siedzącym w ganku, i jakoś mocno zaniepokojony poleciał do Mateusza, zajętego przy Stachowej chałupie; właśnie był siedział okrakiem na zrębie, zacinając łuzy la osadzenia krokwi.
— Nie odjechały jeszcze? — pytał, nie przestając rąbać.
— A nie, to jeno bieda, że niewiada, poco przyjechały.
— I w tem się cosik tai niedobrego! — zająkał stary Bylica.
— A może o zebranie! Naczelnik się wygrażał, a strażniki już się tu i owdzie przewiadywały, kto Lipce buntuje — rzekł Mateusz, zesuwając się na ziemię.
— Toby rychtyg wypadało, że przyjechały po mnie! — szepnął Grzela, rozglądając się niespokojnie, przybladł i ciężko robił piersiami.
— A mnie się widzi, co prędzejby po Rocha! — zauważył Stacho.
— Prawda, przeciek się już o niego przepytywali! Że mi to nawet w myślach nie postało! — odetchnął z ulgą, lecz, srodze zatroskany o niego, rzekł smutnie: