Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.
— 297 —

Urzędnik wraz z żandarmami wszedł do chałupy, zaś strażnicy rozlecieli się pilnować sadu i obejścia.
Na drodze zebrało się już z pół wsi, przyglądając się w milczeniu, jak przetrząsali dom, kieby kopę siana. Antek musiał im wszystko pokazywać i otwierać, a Hanka siedziała pod oknem z dzieckiem przy piersi.
Juści, co szukali na darmo, ale tak penetrowali wszędy, nie przepuszczając zgoła niczemu, że nawet któryś zajrzał pod łóżka.
— A siedzi tam i właśnie czeka na waju! — mruknęła.
Starszy dojrzał na stole jakieś książeczki, przyciśnięte pasyjką, skoczył do nich, kiej ryś i jął je pilnie przeglądać.
— Skąd je macie?
— Musi być, co Rocho je położył, to se i leżą.
— Borynowa niegramotna! — tłumaczył wójt.
— Kto z was umie czytać?
— A żadne, tak nas uczyli we szkole, że tera nikto nie rozbierze nawet na książce do nabożeństwa! — odpowiedział Antek.
Starszy oddał książeczki drugiemu i ruszył na drugą stronę domu.
— Cóżto, chora? — podszedł nieco do Jóźki.
— A juści, już od paru niedziel leży na ospę.
Urzędnik śpiesznie cofnął się do sieni.
— To w tej izbie mieszkał? — wypytywał wójta.
— I w tej i kaj mu popadło, zwyczajnie, jak dziad.
Przejrzeli wszystkie kąty, szukając nawet za obrazami; Jóźka chodziła za nimi rozpalonemi oczami, a tak