Na to właśnie czekał Antek, bo, skoro jeno drogi opustoszały i ludzie zasiedli przed wieczerzami, a po wsi rozwiały się zapachy smażonej słoniny, skrzyboty łyżek i ciche pogwary przy miskach, przyprowadził Rocha na Józiną stronę, nie pozwalając rozniecać ognia.
Stary przegryzł naprędce coś niecoś, pozbierał, co miał swojego, i jął się żegnać z kobietami. Hanka padła mu do nóg, a Jóźka buchnęła skomlącym, rzewliwym płaczem.
— Zostańcie z Bogiem, może się jeszcze zobaczymy! — szeptał łzawo, przyciskając je do piersi, a całując po głowinach, kiej ten ociec rodzony, ale, że Antek przynaglał, to, pobłogosławiwszy jeszcze dzieciom i domowi, przeżegnał się i ruszył do przełazu pod bróg.
— Konie zaczekają u Szymka na Podlesiu, a Mateusz was powiezie.
— Muszę jeszcze zajrzeć do kogoś na wsi... Gdzie się spotkamy?...
— Przy figurze pod borem, zarno tam pociągniemy...
— A dobrze, bo z Grzelą mam jeszcze dużo do pomówienia.
I przepadł w mrokach, że nawet kroków nie było słychać.
Antek zaprzągł konie, włożył w brykę jakąś ćwiartkę żyta i worek ziemniaków, pogadał cosik długo z Witkiem na stronie i rzekł głośno:
— Witek, zaprowadź konie do Szymka na Podlesie i wracaj! Rozumiesz?
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.
— 300 —