Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.
— 301 —

Chłopak jeno błysnął ślepiami, dorwał się koni i ruszył z kopyta tak ostro, jaże Antek za nim krzyknął:
— Wolniej, bo mi, jucho, szkapy zamordujesz!
Tymczasem zaś Rocho przebrał się chyłkiem do Dominikowej, kaj miał jakieś rzeczy, i zamknął się w alkierzu.
Jędrzych pilnował na drodze, Jagusia cięgiem wyzierała w opłotki, a stara, siedząc w izbie, nasłuchiwała niespokojnie.
Wyszło dobre parę pacierzów, nim wyszedł, pogadał jeszcze na stronie z Dominikową i, zarzuciwszy toboł na plecy, chciał iść, ale Jagusia naparła się ponieść za nim choćby do boru. Nie sprzeciwiał się temu i, pożegnawszy starą, ruszyli przez sad na pola.
Szli miedzami zwolna, ostrożnie i w milczeniu.
Noc była widna i sielnie roziskrzona gwiazdami, pośpione ziemie leżały w cichościach, tylko kajś na wsi ujadał pies...
Dosięgali już borów, gdy Rocho przystanął i wziął ją za rękę.
— Jaguś! — szepnął dobrotliwie — posłuchaj mnie uważnie.
Słuchała pilnie, rozdygotana jakiemś złem przeczuciem.
Prawił, kieby ksiądz na spowiedzi, wypominając jej Antka, wójta i już najbarzej Jasia! Prosił i zaklinał na wszystkie świętości, by się opamiętała i zaczęła żyć inaczej!
Odwróciła zesromaną twarz, oblały ją palące ognie wstydu, a serce spięło się męką, ale, kiej spomniał Jasia, podniesła hardo głowę.