Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.
— 302 —

— A cóż to złego z nim wyrabiam, co?
Jął wywodzić po swojemu, a przedstawiać łagodnie, na jakie to pokusy się dają i do jakiego to grzechu i zgorszenia może ich zły doprowadzić...
Nie słuchała, wzdychając jeno i niesąc się myślami do Jasia, że już same wargi lśniące i nabrane krwią szeptały słodko, gorąco i zapamiętale:
— Jasiu! Jasiu! — A rozjarzone oczy rwały się gdziesik, kieby ptaki radośnie rozśpiewane, i krążyły nad jego głową najmilejszą...
— Dyćbym poszła za nim we wszystek świat! — wyrwało się jej bezwolnie, że Rocho zadrżał, spojrzał w jej oczy, szeroko otwarte, i zamilkł.
Na skraju boru pod krzyżem zabielały jakby kapoty.
— Kto tam? — wstrzymał się niespokojnie.
— Jesteśma! Swoi!
— Nogi mi się już plączą, że odpocznę nieco — rzekł, rozsiadając między nimi. Jagusia zwaliła toboł i przysiadła nieco zboku, pod krzyżem, w głębokim cieniu brzóz.
— Żebyście ino nie mieli jakich nowych kłopotów...
— I... gorsze, że ano idziecie już od nas! — powiedział Antek.
— Być może, iż kiedyś powrócę, być może!...
— Psiekrwie, żeby człowieka gonić, jak tego psa zepsutego! — buchnął Mateusz.
— I za co, mój Boże, za co? — jęknął Grzela.