— Że chcę prawdy i sprawiedliwości la narodu! — ozwał się uroczyście.
— Każdemu jest na świecie źle, ale już najgorzej sprawiedliwemu.
— Nie martw się, Grzela, przemieni się jeszcze na dobre, przemieni...
— Tak se i miarkuję, bo ciężkoby pomyśleć, że wszystkie zabiegi na darmo.
— Czekaj tatka latka, jak kobyłę wilcy zjedzą! — westchnął Antek, wpatrzony w cienie, kaj mu bielała Jagusina gębusia.
— Powiadam wam, że kto chwasty wyrywa i posiewa dobrem ziarnem, ten zbierał będzie w czas żniwny!
— A jak nie obrodzi? Przeciek i to się przygodzi, nie?
— Tak, ale każdy sieje z wiarą, że w dwójnasób mu zaplonuje.
— Juści, chciałby się to kto mozolić na darmo!
Zadumali się głęboko nad temi rzeczami.
Wiater powiał, zaszeleściły nad nimi brzozy, zaszumiał głucho bór i polami poszedł chrzęstliwy szmer zbóż. Księżyc wypłynął i leciał po niebie, jakby ulicą białych chmur, postożonych rzędami, drzewa rzuciły cienie, przesiane światłem, lelki cichym, krętym lotem przewijały się nad ich głowami, a jakiś smutek przejmował serca.
Jagusia zapłakała cichuśko, niewiadomo laczego.
— Co ci to, co? — pytał dobrotliwie Rocho, gładząc ją po głowie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.
— 303 —