— Cóż z tego, kiej nie odpisała się u rejenta.
Mateusz jakoś poweselał i, nie mogąc się już powstrzymać, zatrącał w rozmowie raz po raz o Jagusię, sielnie ją sobie chwaląc.
Antek pomiarkowawszy, o co mu chodzi, rzekł szydliwie:
— Słyszałeś, co to znowu o niej wygadują?
— Baby zawdy łatki jej przypinały.
— Za Jasiem organistów lata pono, kiej suka — dodał z rozmysłem.
— Widziałeś to? — rozczerwienił się z gniewu.
— Na prześpiegi za nią nie chodzę, bo me ni parzy, ni ziębi, ale są, które widują co dnia, jak się schodzi w boru z Jasiem, to po miedzach...
— Sprać jedną i drugą, toby wnet przestały plotkować.
— Spróbuj, może się wystraszą i przestaną! — mówił zwolna, zatargała nim nagła, strasznie szarpiąca zazdrość o Jagusię, a już te myśle, że Mateusz może się z nią ożenić, kąsały go, kieby rozwścieklone psy.
Nie odpowiadał na jego zaczepne i często przykre słowa, by się jeno nie wydać ze swoją męką, ale na rozstaniu nie poredził się już wstrzymać i rzekł ze złym prześmiechem:
— A któren się z nią ożeni, sporo szwagrów miał będzie...
Rozeszli się dosyć ozięble.
Mateusz, odszedłszy parę kroków, roześmiał się cicho i pomyślał:
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.
— 314 —