Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.
— 315 —

— Musi go trzymać zdaleka, to się na nią źli a pyskuje. A niech ta se lata za Jasiem, taki dzieciuch. Barzej ją tam ciągnie ksiądz, niźli chłopak.
Rozmyślał pobłażliwie, bo, wywiedziawszy się od Antka co do tego zapisu po Macieju, już stanowczo umyślił się z nią ożenić. Zwolnił kroku i rozliczał se w myślach, po ile to trzaby mu spłacać Jędrzycha i Szymka, by samemu ostać na gospodarce, na całych dwudziestu morgach.
— Stara przykra, juści, ale przeciek nie bedzie wiekowała.
Spomniały mu się Jagusine sprawki, to go ździebko rozfrasowało.
— Co było, to nie jest, a zechce się jej nowych figlów, to z niej rychło wytrzęsę.
W opłotkach przed chałupą czekała na niego matka.
— Jasiek wrócił — szeptała zatrwożona — już mu o tem powiedzieli.
— To i lepiej, nie będzie potrza się ocyganiać.
— Tereska przylatywała już parę razy, grozi, że się utopi... że nie...
— Pewnie, co gotowa to zrobić, pewnie — szepnął wystraszony i tak się tem srodze zmartwił, że zasiadłszy w progu do kolacji, nie mógł jeść, a jeno nadsłuchiwał od Jaśkowego sadu, że to siedzieli tylko przez miedzę. Przejmował go coraz większy niepokój, odsunął miskę i, kurząc papierosa za papierosem, na darmo barował się z dygotem trwogi, na darmo klął siebie i wszystkie kobiety i na darmo chciał całą sprawę obrócić