Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/318

Ta strona została uwierzytelniona.
— 316 —

w przekpinki, bo strach o Tereskę rozrastał się w nim coraz barzej i dręczył już nie do wytrzymania. Już parę razy się podnosił, aby iść kajś na wieś, między ludzi, ale ostawał, wyczekując niewiada na co.
Noc się już zrobiła, gdy naraz posłyszał jakieś kroki, a nim rozeznał, z której strony nadchodzą, już Tereska wisiała mu na szyi.
— Ratuj, Mateusz! Jezu, tak czekałam na cię, tak wyglądałam.
Usadził ją pobok, lecz cisnęła mu się do piersi, kiej dzieciątko, i przez łzy lejące się ciurkiem, przez mękę i rozpacz szeptała:
— Powiedziały mu o wszystkiem! Śmiercibym się była prędzej spodziała, niźli jego powrotu. Byłam u księżego lnu... przylatuje któraś i powiada... dziw trupem nie padłam... szłam, jak na śmierć... nie było cię doma... poszłam cię szukać... nie było cię we wsi... kołowałam z godzinę, ale musiałam iść... wchodzę do chałupy... a on stoi na środku, blady, kiej ściana... skoczył do mnie z pięściami... o prawdę pyta... o prawdę...
Mateusz jaże się zatrząsł i obcierał z twarzy zimny, lodowaty pot.
— Wyznałam się przed nim... na nic jużby się zdały cygaństwa... Topora chycił na mnie... myślałam, że już koniec, i pierwsza mu rzekłam: Zabij! ulży nam obojgu! Ale me nie tknął nawet palcem! Jeno popatrzył we mnie, przysiadł pod oknem i zapłakał!.. Jezu miłosierny, żeby me chociaż sprał, skopał, sponiewierał, lżejby mi było, lżej, a on siedzi i płacze! I cóż ja teraz pocznę, nieszczęsna, co? kaj się podzieję! Ratuj me,