podniesła się przypołudniowa spieka, wypędziła go matka, żeby se głowy nie przepalił na słońcu.
— Poszuka se cienia u Jagusi, w to mu graj — warknęła za nim Kozłowa.
W domu jednak było mu gorąco, nudnie i muchy tak cięły zapamiętale, że wybrał się na wieś i, przechodząc koło Kłębów, dosłyszał jakieś przyduszone jęki, rozchodzące się z wywartej narozcież chałupy.
Jagata leżała w sieniach pod progiem, w izbie było pusto, cały bowiem dom poszedł do żniwa.
Przeniósł ją do izby, położył na łóżko, napoił i tak cucił, jaże przyszła nieco do siebie i otworzyła załzawione oczy.
— Dyć już kończę, paniczku — uśmiechnęła się, kiej rozbudzone dziecko.
Chciał zaraz bieżyć po księdza, przytrzymała go za sutannę.
— Panienka mi dzisia rzekła: „Gotuj się na jutro, duszo umęczona!“ Mam czas jeszcze, paniczku! Jutro... dzięki ci, Boże miłosierny, dzięki! — jąkała coraz słabiej, prześmiech zatlił się na jej wargach, złożyła ręce i, zapatrzona kajś, w jakoweś dalekości, zapadła jakby w głęboką duszną modlitwę, a Jasio, rozumiejąc, co już zaczęło się konanie, poleciał zwoływać Kłębów.
Zajrzał do niej dopiero po południu, leżała w łóżku całkiem przytomna, skrzynka stała przy niej na ławie, wyjmowała z niej stygnącemi rękami wszystko, co se była nagotowała na tę porę ostatnią: czystą płachtę pod siebie i świeże obleczenie na pościelce, wodę święconą, całkiem jeszcze dobre kropidło i spory kawał
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/322
Ta strona została uwierzytelniona.
— 320 —