— Jasiu, do domu!
Wytrzeźwiał w tym oczymgnieniu; byli na topolowej, a matka stojała tuż przed nimi z groźną i nieprzebłaganą twarzą — jął cosik bąkać i pleść trzy po trzy.
— Chodź do domu!
Wzięła go za rękę i gniewnie pociągnęła za sobą, dał się bez oporu, z pokorą...
Jagusia szła za nimi jakby urzeczona, gdy naraz organiścina podniesła z drogi kamień i cisnęła w nią ze straszną zawziętością.
— Poszła precz! A do budy ty suko! — zakrzyczała wzgardliwie.
Jagusia obejrzała się dokoła, całkiem nie miarkując, o kogo tamtej chodzi, ale gdy jej zniknęli z oczów, długo się plątała po drogach, a potem, gdy w chałupie poszli spać, siedziała pod ścianą do białego rana.
Godziny szły za godzinami, piały kokoty, rżały konie przy wozach nad stawem, robił się świt, wieś zaczynała wstawać, brali wodę ze stawu, wypędzali bydło na pastwiska, kto już wychodził na robotę, gdzie już trajkotały kobiety, kajś dzieci popłakiwały matyjaśnie, a ona wciąż siedziała na jednem miejscu i z otwartemi oczami śniła na jawie o Jasiu — że cosik z nim rozmawia, że patrzą na się tak zbliska, jaże ją ogarniały słodkie ognie, że idą kajś i śpiewają coś takiego, czego nie poredziła sobie przypomnieć — i tak cięgiem jedno wkółko.
Matka zbudziła ją z tych cudnych zwidzeń, a głównie Hanka, która przyszła już przyszykowana do drogi i, chociaż nieśmiało, pierwsza wyciągnęła rękę na zgodę.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/341
Ta strona została uwierzytelniona.
— 339 —