Wzburzyło to wszystkich, że niech Bóg broni, jakże, bieda wszędy jaże piszczy, do garnka niema co włożyć, niejeden się zapożyczył, aby jeno dociągnąć do żniw, a tu przyjdzie płacić za złodzieja! Tego było już za wiela na ludzką cierpliwość, to i nie dziwota, że cała wieś jakby się wściekła ze złości, klątwy, pogrozy i wyzwiska posypały się, kieby kamienie:
— Ażebyś, ścierwo, skapiał, jak ten pies!
— Nie trzymałem z nim spółki, to i płacił za niego nie będę.
— Ani ja! Balował se, używał, a ty cierp za cudze! — pogadywali tak sfrasowani, jaże niejednemu płakać się chciało z markotności.
— Dawno miałem oko na niego i mówiłem, do czego to idzie, przekładałem, nie słuchaliśta i tera mata bal! — dogadywał z rozmysłem stary Płoszka, pomagała mu Płoszkowa, rozpowiadając, kto jeno chciał słuchać.
— Wiecie, Antek już wyrachował, co na wspomożenie pana wójta zapłacim po trzy ruble z morgi, ale za takiego przyjaciela nie żal i po dziesięć...
I tak te wiadomości przygnębiły ludzi, że mało wiela poszło do kościoła, a jeno radzili, użalając się pospólnie, że pełno było w opłotkach, przed chałupami, a zwłaszcza nad stawem, napróżno się przytem głowiąc, kaj zadział tylachna pieniędzy.
— Musieli go podebrać, niesposób, aby tyla sam jeden zmarnował.
— Pisarzowi zawierzał, a wiadomo, jakie to ziółko!
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.
— 348 —