— Juści! Pora! Naród mocen jest karać i mocen wynadgradzać! Wygnać ją ze wsi! Wygnać! — wrzeszczeli coraz głośniej.
Prawił jeszcze Grzela, wójtów brat, przemawiał stary Płoszka, pyskował Gulbas, ale mało kto słuchał, bo już wszyscy wraz mówili. Organiścina cięgiem rozpowiadała, jak to było z Jasiem, wójtowa też swoje krzywdy każdemu w uszy kładła, a i drugie pofolgowały se niezgorzej, że już wrzało kiej na jarmarku.
Tylko Antek się nie odzywał, stojał przy szynkwasie chmurny, kiej noc, z zaciętemi zębami, pobladły od męki, a przychodziły na niego takie minuty, że chciało mu się chycić ławę i prać nią te wszystkie rozwrzeszczone pyski, a obcasami tratować kiej to paskudne robactwo, i tak mu się już wszystko zmierziło, iż pił kieliszek po kieliszku, a spluwał jeno i klął cicho.
Podszedł doń Płoszka i głośno na całą karczmę zapytał:
— Już wszystkie zgodziły się na jedno, że Jagusię trza wygnać ze wsi. — Rzeknij i ty swoje, Antoni.
Przycichło nagle w karczmie, wszystkie oczy wlepiły się w niego, byli prawie pewni, że się sprzeciwi, ale on odsapnął, wyprostował się i rzekł głośno:
— W gromadzie żyję, to i z gromadą trzymam! Chceta ją wypędzić, wypędźta; a chceta se ją posadzić na ołtarzu, posadźta! Zarówno mi jedno!
Odsunął ręką zalegających mu drogę i wyszedł, nie patrząc na nikogo.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/356
Ta strona została uwierzytelniona.
— 354 —