Długo jeszcze po jego wyjściu radzili, prawie do samego świtania, a rankiem wiedzieli już wszyscy, że postanowiono wypędzić ze wsi Jagusię.
Mało kto stawał w jej obronie, bo każdego zakrzyczeli, tylko jeden Mateusz, nie uląkłszy się nikogo, klął wszystkich w oczy i pomstował na całą wieś, że, już rozwścieklony do ostatka, poleciał szukać ratunku u Antka.
— Wiesz o Jagusi? — blady był, kiej trup, i cały dygotał.
— A wiem, prawo za niemi! — rzekł krótko, myjąc się pod studnią.
— Żeby ich mór z takiem prawem! To robota organistów! Jakże, dopuścim do takiej niesprawiedliwości! Cóżto komu zawiniła? A o co ją winią, to nieprawda, czyste cygaństwo! Jezu, żeby się ważyli wyganiać człowieka, jak tego wściekłego psa. Niesposób, żeby to miało być!
— Sprzeciwisz się to całej gromadzie?
— Rzekłeś, jakbyś z niemi trzymał — zawarczał z groźnym wyrzutem.
— Z nikim nie trzymam, ale i tyla mi do niej, co do tego kamienia.
— Ratuj, Antek, poradź co niebądź. Laboga, już mi się we łbie mąci! pomiarkuj ino, cóż ona pocznie, kaj się podzieje? A psiekrwie, zbóje, wilki jedne. Siekierę chyba chycę i będę rąbał, a nie dopuszczę, nie dopuszczę!
— Nic ci nie pomogę. Postanowili, to cóż znaczy jeden sprzeciw, nic.
— Masz do niej złość! — zawrzeszczał niespodzianie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/357
Ta strona została uwierzytelniona.
— 355 —