— Mam złość, czy nie, nic komu do tego — powiedział surowo i, wsparty o studnię, zapatrzył się kajś daleko. Bolesnym kłębem zwiły się w nim jeno przytajone, a wiecznie czujne miłowania i zazdroście, że chwiał się w sobie z pojękiem, niby drzewo targane przez wichurę.
Obejrzał się naraz, Mateusza już nie było, a wieś wydała mu się jakaś obca i dziwnie przykra i strasznie rozwrzeszczana.
Prawda, co i ten dzień pamiętny także był jakiś niezwyczajny. Słońce wlekło się blade i jakby obrzękłe duszno było na świecie i strasznie gorąco, niebo wisiało nisko, zawalone paskudnemi chmurzyskami, wiater zrywał się co chwila i zamiatał, a nad drogami podnosiły się kłęby kurzawy, miało się na burzę, kajś nad borami jakby się łyskało.
Zaś między ludźmi już się srożyła sielna zawierucha, latali po wsi, kieby poszaleli, kłótnie wrzały po wszystkich chałupach, jakieś baby pobiły się nad stawem, psy ujadały bezustannie, prawie nikt nie wyszedł w pole do roboty, bydło, nie wypędzone na paszę, ryczało po oborach, nawet mszy tego dnia ksiądz nie odprawił i wyjechał równo ze świtem, zamęt podnosił się coraz większy i niespokojność rosła z minuty na minutę.
Antek, dojrzawszy, że w organistowych opłotkach zbiera się coraz więcej narodu, wziął kosę na ramię i śpiesznie poszedł w pole, pod las.
Przeszkadzał mu wiatr, plącząc zboże i bijąc piaskiem w oczy, ale wparł się w zagon i jął siec, spokojnie nasłuchując zarazem dalekich gwarów.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/358
Ta strona została uwierzytelniona.
— 356 —