się na zboża, pierzchające we wszystkie strony, i rycząc, kiej byki zjuszone, rypnęły w lasy zwarte, rozchybotane i wniebogłosy szumiące.
Grzmoty już szły za grzmotami, przewalając się z turkotem wskroś całego świata, jaże ziemia dygotała i chałupy się trzęsły.
Zwite kołtuny miedziano-granitowych chmur zwiesiły nisko spęczniałe, opuchłe kałduny i coraz to któraś się rozpękła, trzasnął pierun i buchały potoki oślepiającej jasności.
Niekiedy sypał rzadki grad, trzeszcząc po liściach i gałęziach.
A w sinej ćmie dnia, kurzawy i gradów targały się rozpaczliwie drzewa, krzaki i zboża, jakby rwiąc się do ucieczki, ale bite wichurą ze wszystkich stron, ślepione piorunami, obłąkane hukiem, kręciły się jeno i szarpały z dzikim poświstem, a kajś zwysoka, przez chmury, ciemnicę i rozwieję przelatywały modre błyskawice, leciały niby stado wężów ognistych, leciały wyrwane skądciś i niewiadomo kaj ciskane, leciały migotliwe i zagubione, oślepiające wszystek świat, a ślepe i nieme, kiej dola człowiekowa. I trwało tak z przerwami do samego wieczora, dopiero na samym zmierzchu całkiem się uspokoiło i przyszła noc cicha, ciemna i chłodnawa.
A nazajutrz dzień podniósł się bardzo cudny, niebo było bez chmur i modrzało kiej opłakane, ziemia polśniewała rosami, śpiewały radośnie ptaki, a wszelaki stwór pławił się z lubością w rzeźwem, pachnącem powietrzu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/364
Ta strona została uwierzytelniona.
— 362 —