świtu do późnego wieczora połyskiwały sierpy i kosy, bielały koszule, czerwieniały wełniaki, gmerali się niestrudzenie ludzie i szła cicha, wytężona robota, i nikto się już nie lenił, na somsiadów nie oglądał, o niczem drugiem nie myślał, a jeno, przygięty nad zagonem kiej wół, w pocie czoła pracował.
Tylko jedne pola Dominikowej stojały opuszczone i jakby zapomniane; ziarno się już sypało z kłosów; zboża mdlały od suszy, a nikto się tam nawet nie pokazał, z lękliwym smutkiem odwracano od nich oczy, niejeden już wzdychał nad niemi, niejeden drapał się frasobliwie, oglądał trwożnie na drugich i potem jeszcze skwapniej przypinał się do roboty, nie pora była deliberować nad taką marnacją i upadkiem.
Albowiem te żniwne dnie toczyły się już, kiej koła rozmigotane złocistemi szprychami słońca, i przechodziły jedne za drugiemi, a coraz szybciej, i zarówno znojne i zarówno ciężkim a radosnym trudom oddane.
A wkrótce po paru dniach, że czas był wybrany i pogody cięgiem dopisywały, to wzięli pożęte zboża wiązać w grubachne snopy, ustawiać je na zagonach mendlami a zwolna przewozić do Lipiec.
Że już bez przerwy toczyły się ciężkie, nastroszone wozy; toczyły się ze wszystkich pól, wszystkiemi drożynami i do wszystkich naścieżaj powywieranych stodół, jakoby sypkiem złotem nabrane fale rozlały się po drogach, podworcach i klepiskach, trzęsły się nawet nad staw, nawet u drzew nad drogami wisiały złote, słomiane brody, a wszystek świat rozpachniał się przywiędłą słomą, trawami, a miodem ziarnem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/366
Ta strona została uwierzytelniona.
— 364 —