Strona:Władysław Stanisław Reymont - „Przysięga Kościuszki”.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.
8
Przysięga Kościuszki.

wiadomo dlaczego zalegały niepokojące, długie milczenia. Spojrzenia szarpały się, jak pobłąkani ptakowie. Ktoś promenował się nieustannie, przeraźliwie skrzypiąc butami. Byli, którzy wciąż wyglądali oknami. Żadna rozmowa się nie wiązała, urywano w pół zdania i rozchodzono się bez widocznych powodów. Dygotały udręczone serca, zrywały się ciężkie westchnienia i przyśpieszone oddechy. Ktoś gorzko użalał się na własny pektoralik za fałszywie pokazywane godziny. Ktoś znowu natarczywie indagował Kapostasa o Warszawę, pomimo iż nie dostał ani słowa responsu, gdyż bankier, wciśnięty w głęboki fotel, przyglądał się z natężoną uwagą skrzydlatemu usarzowi. Linowski, z papierami pod pachą, nieustannie kogoś zagadywał i, obdzielając wzamian cichemi uwagami, kręcił się niespokojnie po sali. Czacki po sto razy zbliżał się do półek z książkami, wyciągał po nie łakomie ręce i, nawet nie tknąwszy, odchodził śpiesznie przyglądać się konterfektom. Tylko generał Wodzicki pozostawał zimny i spokojnie baczący na wszelkie okoliczności. Co chwila bowiem odbierał od ordynansów jakieś ciche doniesienia z miasta, i co chwila również rozsyłał rozkazy przez Biegańskiego i drugich oficyerów, że prawie nie zamykały się drzwi od kordegardy. On zaś przybrany, jak na taką chwilę przystało, w paradny mundur, przepasany orderową wstęgą, w białej peruce, wysoki, chudy, z poradloną twarzą żołnierza, któremu życie zbiegło w posługach Rzeczpospolitej, siedział pod jednem z okien, zapamiętale kurząc lulkę i ledwie dojrzany w obłokach dymów.
Czas wlókł się tak niemiłosiernie wolno, że już ogarniało wszystkich wzburzenie z denerwacyi wyczekiwań. Więc gdy się ukazał pomiędzy nimi Kościuszko, w sali uczyniło się jakby jaśniej i weselej. Porwali się witać jakby dawno niewidzianego. Wszystkie oczy wpiły się w niego z natarczywością. Zarzucono go pytaniami, a otoczywszy, nie pozwalano prawie ruszyć się z miejsca.
W obejściu dworny i prosty zarazem, foremnej postaci, z włosem nieco zwichrzonym, z czołem jasnem i otwartem, piękny wyrazem dobroci, o spojrzeniu wyniosłem i jakby zadumanem, ujmujący słodyczą uśmiechu i szlachetnością, dawał ze siebie obraz człowieka, w którym nie mogła postać nikczemność, fałsz i egoizm. Promieniował niby słońce — ogrzewał i rozjaśniał. Może byli w narodzie więksi od niego wodzowie i statyści, ale nie było większego serca, większego umiłowania Ojczyzny i większej cnoty poświęceń. Przeto górował, jako orzeł w locie podniebnym nieprześcigły.
Spoglądano w niego z uwielbieniem. Rozjaśniły się najchmurniej zasępione oblicza i spokój wracał do serc. Ożywili się, jakby im nagle do żył zwątlałych napuszczono świeżej i bujnej krwi.
Kościuszko, pomówiwszy prawie z każdym, zabrał się do picia kawy, gdy kapitan Wasilewski wpadł do sali, meldując zadyszanym głosem:
— Imć Lichocki z rajcami miejskimi. Mają sobie za dyshonor powolność rozkazom p. Generała! — dodał nie bez ukrytej intencji.
Jakoż wszedł F. Lichocki, prezydent Krakowa, w asyście imć pp. Czałczyńskiego, wice-prezydenta T. Krzyżanowskiego, syndyka i J. Wytyżkiewicza, zarządce. Wchodzili odęci i rozsrożeni, dając poznać minami, jako ulegają jeno przymuszeniu. Szczególniej Lichocki, nad miarę ambitny i zadufany w swojem dostojeństwie, pokazywał lekceważenie dla zgromadzonych, uważając ich za uzurpatorów i natrętów.
Wodzicki powstał na niego z gniewem:
— To ty, niegodziwcze, jesteś prezydentem Krakowa?
— Ja nim jestem — odparł, czerwieniąc się, srodze dotknięty traktamentem i rozumiejąc, że to nic dobrego nie wróży.
— Wiedziałeś, że Łykoszyn będzie uciekał z miasta, i znać mi o tem nie dałeś!
— Nie wiedziałem — wystawił się mężnie — a że tam krupne baby na trecie mełły ozorami o spodziewanem wyjściu Moskali,