wiadomo dlaczego zalegały niepokojące, długie milczenia. Spojrzenia szarpały się, jak pobłąkani ptakowie. Ktoś promenował się nieustannie, przeraźliwie skrzypiąc butami. Byli, którzy wciąż wyglądali oknami. Żadna rozmowa się nie wiązała, urywano w pół zdania i rozchodzono się bez widocznych powodów. Dygotały udręczone serca, zrywały się ciężkie westchnienia i przyśpieszone oddechy. Ktoś gorzko użalał się na własny pektoralik za fałszywie pokazywane godziny. Ktoś znowu natarczywie indagował Kapostasa o Warszawę, pomimo iż nie dostał ani słowa responsu, gdyż bankier, wciśnięty w głęboki fotel, przyglądał się z natężoną uwagą skrzydlatemu usarzowi. Linowski, z papierami pod pachą, nieustannie kogoś zagadywał i, obdzielając wzamian cichemi uwagami, kręcił się niespokojnie po sali. Czacki po sto razy zbliżał się do półek z książkami, wyciągał po nie łakomie ręce i, nawet nie tknąwszy, odchodził śpiesznie przyglądać się konterfektom. Tylko generał Wodzicki pozostawał zimny i spokojnie baczący na wszelkie okoliczności. Co chwila bowiem odbierał od ordynansów jakieś ciche doniesienia z miasta, i co chwila również rozsyłał rozkazy przez Biegańskiego i drugich oficyerów, że prawie nie zamykały się drzwi od kordegardy. On zaś przybrany, jak na taką chwilę przystało, w paradny mundur, przepasany orderową wstęgą, w białej peruce, wysoki, chudy, z poradloną twarzą żołnierza, któremu życie zbiegło w posługach Rzeczpospolitej, siedział pod jednem z okien, zapamiętale kurząc lulkę i ledwie dojrzany w obłokach dymów.
Czas wlókł się tak niemiłosiernie wolno, że już ogarniało wszystkich wzburzenie z denerwacyi wyczekiwań. Więc gdy się ukazał pomiędzy nimi Kościuszko, w sali uczyniło się jakby jaśniej i weselej. Porwali się witać jakby dawno niewidzianego. Wszystkie oczy wpiły się w niego z natarczywością. Zarzucono go pytaniami, a otoczywszy, nie pozwalano prawie ruszyć się z miejsca.
W obejściu dworny i prosty zarazem, foremnej postaci, z włosem nieco zwichrzonym, z czołem jasnem i otwartem, piękny wyrazem dobroci, o spojrzeniu wyniosłem i jakby zadumanem, ujmujący słodyczą uśmiechu i szlachetnością, dawał ze siebie obraz człowieka, w którym nie mogła postać nikczemność, fałsz i egoizm. Promieniował niby słońce — ogrzewał i rozjaśniał. Może byli w narodzie więksi od niego wodzowie i statyści, ale nie było większego serca, większego umiłowania Ojczyzny i większej cnoty poświęceń. Przeto górował, jako orzeł w locie podniebnym nieprześcigły.
Spoglądano w niego z uwielbieniem. Rozjaśniły się najchmurniej zasępione oblicza i spokój wracał do serc. Ożywili się, jakby im nagle do żył zwątlałych napuszczono świeżej i bujnej krwi.
Kościuszko, pomówiwszy prawie z każdym, zabrał się do picia kawy, gdy kapitan Wasilewski wpadł do sali, meldując zadyszanym głosem:
— Imć Lichocki z rajcami miejskimi. Mają sobie za dyshonor powolność rozkazom p. Generała! — dodał nie bez ukrytej intencji.
Jakoż wszedł F. Lichocki, prezydent Krakowa, w asyście imć pp. Czałczyńskiego, wice-prezydenta T. Krzyżanowskiego, syndyka i J. Wytyżkiewicza, zarządce. Wchodzili odęci i rozsrożeni, dając poznać minami, jako ulegają jeno przymuszeniu. Szczególniej Lichocki, nad miarę ambitny i zadufany w swojem dostojeństwie, pokazywał lekceważenie dla zgromadzonych, uważając ich za uzurpatorów i natrętów.
Wodzicki powstał na niego z gniewem:
— To ty, niegodziwcze, jesteś prezydentem Krakowa?
— Ja nim jestem — odparł, czerwieniąc się, srodze dotknięty traktamentem i rozumiejąc, że to nic dobrego nie wróży.
— Wiedziałeś, że Łykoszyn będzie uciekał z miasta, i znać mi o tem nie dałeś!
— Nie wiedziałem — wystawił się mężnie — a że tam krupne baby na trecie mełły ozorami o spodziewanem wyjściu Moskali,
Strona:Władysław Stanisław Reymont - „Przysięga Kościuszki”.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.
8
Przysięga Kościuszki.