zużyty, spodnie grube, czarne do połowy, zakrywały cholewy butów, zmizerowanych użyciem i ciągłemi naprawami, że zdawały się być zlepkiem łat — kawałków, nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową, niegdyś czarną — dziś rudą prawie czapkę...
Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko siwe oczy przymrużył mimowoli.
Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Niepewność oczekiwania coraz wyraźniej malowała się na jego sinej, obrzękłej od zimna i wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej prośby.
Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował — prawą ręką poprawiał binokle, lewą bębnił po biurku, wzrokiem zaś błądził po pokoju lub chwilami zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/10
Ta strona została przepisana.
— 10 —