Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/112

Ta strona została przepisana.

kał, śmiał się, modlił. Kaprysił w fantazji, grzmiał szalonem tempem piorunów w rapsodji, zdawał się łkać w smętnem omdleniu nokturnów... To znów w triumfalnych pasażach oratorjów płynęły tony szeroką gamą. I wstawało z tego wspaniałego rozpasania melodji jakieś inne życie, pełne sił tajemnych, uroku i ekstazy! Łzy ludzkie, pomieszane z uśmiechem aniołów, zaklęte w pianissima sonat, zdawały się przesuwać widmowo i brać jego duszę na skrzydła, i nieść, i płynąć z nią w tym mroku, w tej mgle, w purpurze róż — w Nieskończoność!
Przymknął oczy. Drży dusza z nadmiaru rozkoszy. Słaby uśmiech okala mu usta, że, zawieszonemu nad przepaścią Niebytu, zdaje się, że niema już bólu, niema przemocy, trwogi, miłości — tego życia, tak potwornie ciążącego — a jest jedyna szczęśliwość — zapomnienie. Jedno królestwo — Nieistnienia!
Muzyka schodzi z hymnu do tragedji. Uderza w płacz, wybucha cierpieniem,