Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Fortepian umilkł. Cisza zaległa pokój. Tylko echa śpiewały w gęstwinie ogrodu, w koronach uśpionych róż.
Ostatnie dźwięki przepadły w przestrzeniach. Wyrwany z ekstazy, zbudził się do życia z niesmakiem.
Podszedł do kobiety, siedzącej przy fortepianie, i szepnął cicho:
— Dziękuję...
Ukląkł przed nią.
Jasna postać siedzącej schyliła się ku niemu, dwoje ramion opasało mu szyję, usta spotkały się w długim, jakimś beznamiętnym pocałunku. Objął ją, przytulił głowę do jej piersi, wstydząc się własnego wzruszenia... Oczy miał pełne łez, łkanie wstrząsało nim, cisnął się do niej, jakby z obawy przed rzeczywistością. Była to jedyna przystań dla jego duszy, skołatanej życiem duszy, duszy poety.
Tuliła jego głowę, gładziła rozwichrzone włosy, całowała czoło, usta, oczy.
Jej czarne, głębokie oczy wpatrywały się z macierzyńską prawie czułością w klę-