gnę, ratunku, nie mogę myśleć, chcieć — nie wiem, czy żyję, czy śnię... Tylko twoja obecność wyrywa mnie z tego koła obłędu, może to obłęd istotnie? Twoja obecność powraca mnie do życia, do siebie. Czasem, budząc się z tego duchowego letargu, rozglądam się dokoła ze zdumieniem... Przez jakiś czas nie jestem pewien, czy to już rzeczywistość, czy jeszcze marzenie...
— Przestanę grywać. Widzę, że cię zanadto wzrusza muzyka.
— Być może. Lecz cóż za rozkosz stać się abstrakcją, czuciem, a czasem niczem zgoła. Tak dobrze tonąć w tej jakiejś szczęśliwości bez nazwy, obcować z tem, co nie jest rzeczywistością, czego nie objąć pojęciem, a co jest... Ocknąć się czasem z marzenia i mieć przed sobą słodką twarz twoją. Poczuć dwoje rąk twoich na szyi, usta w pocałunku i tak trwać chwilę u piersi kochającej...
— I kochanej? — spytała cicho i lękliwie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/116
Ta strona została przepisana.