Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/123

Ta strona została przepisana.

wona chustka, aż wszystko ukryło się w mrokach oddalenia.
Zmierzch się kończył. Zapadała noc. Na zachodzie ciemno-miedziane zorze, miejscami przechodzące w rdzę — posępniały. Podnosił się lekki wietrzyk, gwiazdy coraz wyraźniej występowały z ciemnego tła niebios.
Powierzchnia jeziora marszczyła się w długie smugi, szemrząc. Trzciny pochylały się w takt, z suchym chrzęstem, uderzając o siebie zeszłorocznemi okiściami. Chwilami odzywało się ćwierkanie kurek wodnych. Derkacz gdzieś z drugiej strony jeziora nawoływał jednostajnym, nieprzyjemnym głosem. Czajki przelatywały z kwileniem nad moczarami. A w kępach olszyn, rosnących na brzegu, śpiewał przedrzeźniacz, usiłując skrzypiącym głosem zagłuszyć słowiki, których śpiew z ogrodu dochodził aż tutaj słabem echem.
Doszli do miejsca, tworzącego naturalną przystań dla łodzi.