mi się, że jacyś ludzie, w białych spodniach, wychodzą z werandy restauracyjnej, migocąc tą bielą pośród drzew; ostre dźwięki, jakby brzęk szkła dochodziły stamtąd, lecz nie przenikały do mej świadomości, której nici rozsnuwały się coraz bardziej, w wyczuwaniu rozkoszy półsnu, półjawy..
W pewnej chwili zdawało mi się, że ktoś idzie pod górę, wprost ku mnie. Jakaś postać zamajaczyła przede mną ciemną plamą...
Patrzyłem, lecz nie mogłem, nie chciało mi się skupić uwagi. Jednocześnie irytował mnie ten stały punkt, który przyciągał wzrok i przeszkadzał...
Drażniło mnie, że już nie mogę nic nie widzieć. Wprawdzie mogłem nie patrzeć, ale trzeba się było zdobyć na wysiłek, zamknąć oczy lub odwrócić głowę w inną stronę... Tymczasem owa postać przenosiła się bezustannie z miejsca na miejsce, przecinając mi moje pole widzenia. Wreszcie skierowała się ku tym leżącym na trawie i stanęła. Odetchnąłem z ulgą. Lecz
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/144
Ta strona została przepisana.