Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/146

Ta strona została przepisana.

na niewielkim, pustym, bez drzew, placyku. Leżący w cieniu śmiali się donośnie i klaskali w ręce. Już go widziałem wyraźnie. Żebrak był to jakiś. Żółta, łysa czaszka świeciła w słońcu jak polerowana, hipnotyzowała mnie. Myślałem z przykrością, czemu stoi w takiem słońcu, czego tam wypatruje? Zacząłem się przyglądać uważniej. Leżący na trawie pokazywali mu butelkę, a on wyciągał po nią rękę z jakimś patetycznym gestem, coś przytem mówiąc.
Nie mogłem się oprzeć ciekawości, podniosłem się i podszedłem blisko, stając prawie obok niego, w cieniu. Chudy był, wysoki, o nagiej czaszce, cofniętem czole, szerokiem w skroniach, twarz miał długą, żółtą, pooraną zmarszczkami, ułożonemi w zastygłe fałdy. Brwi krzaczaste osłaniały głęboko wpadnięte, siwe, mętne jakieś oczy. Ostry nos. Biała broda spływała w długich, żółtawych kosmykach i zasłaniała całe piersi. W twarzy wyraz cierpki i niezwykle namaszczony. Miał na sobie coś w rodzaju szlafroka, ściągniętego w pa-